Heio!
Dziś mam dla Was krótką, lecz nietypową notkę. Będzie ona o wczorajszej, wyjątkowej nocy z 27 na 28 września, czyli o nocy w której mogliśmy zaobserwować całkowite zaćmienie księżyca!
Jak każdy - również i ja, nie lubię tych nocy, podczas których słowo 'sen' staje obcym pojęciem. Taka właśnie była dla mnie wczorajsza noc. Po raz pierwszy jednak, nie stała się ona, aż tak dołując długa i męcząca jak zwykle, ponieważ... Hmmm... Jakby to ująć? Zagościła w niej magia.
Obudziłam się o godzinie 3;30 i wierciłam się jak głupia wyczekując godziny 4:11, bo właśnie wtedy księżyc miał w całości przybrać kolor czerwieni. Gdy w końcu nadeszła wyczekiwana przeze mnie chwila - wstałam i podreptałam do okna swojego pokoju. Niebo było ugwieżdżone, a tak bardzo ugwieżdżonego nieba nie widziałam już od dawna! Było przecudowne, ale zaraz? Gdzie jest księżyc? Przecież czekałam by zobaczyć właśnie jego nocną kreacje. A tu nic. Poczułam lekkie zawiedzenie. Nagle puknęłam się w głowę i powiedziałam sama do siebie 'Aaa no tak! Przecież z tej strony go nie ujrzę. Muszę iść do łazienki!' (jest ona po drugiej stronie mojego domu, a widok z jej okna rozciąga się na pola - w przeciwieństwie do mojego, z którego możemy zobaczyć jedynie ulicę, samochody i domy). Poszłam więc do łazienki. Otworzyłam okno na całą szerokość, po czym wychyliłam się jak tylko mogłam. Jest! Zobaczyłam go! Wielki blado-krwisty księżyc! Gapiłam się tak na niego przez ładne kilkanaście minut. Po raz pierwszy w końcu stałam się świadkiem takiego 'cudu'.
Wróciwszy do łóżka sen nie chciał przyjść za grosz. Czułam się jak gdybym była w pewnego rodzaju transie. Z jednej strony świadoma faktu, że nie śpię, lecz z drugiej nie. Przed oczami co chwila przelatywały mi przeróżne dziwne obrazy, które ni to tworzyły pewnego rodzaju historię, ni to były totalnie niespójne. Słyszałam również mnóstwo głosów, o różnej tonacji.
Nie zdołałam zasnąć, aż do 7;00 rano.
Niewyspana, ale usatysfakcjonowana.